Dzień 3


27.04.2016
Luwr, Montmartre

Nadeszła pora na Wielką Sztukę!!! 
A gdzie spotkanie z nią jest bardziej możliwe, jak nie w jednym z najwspanialszych i największych muzeów na świecie! Obraliśmy kierunek na LUWR.

Kiedy Ludwik XIV – „Król Słońce” przeniósł się z całym dworem ze stolicy do Wersalu, dotychczasowa siedziba monarsza została porzucona prawie na półtora wieku! W tym czasie w jej murach bytował każdy kto miał na to ochotę – bezdomni, złoczyńcy, artyści, rzemieślnicy czy kobiety lekkich obyczajów.
Luwr nie prezentował się wówczas najlepiej. Wielka Rewolucja Francuska przyniosła zmiany. W 1793 r. udało się przywrócić porządek w pałacu, a dzieła zgromadzone przez kolejnych władców udostępnić zwiedzającym. Tak naprawdę jednak, to dopiero Napoleon Bonaparte uczynił z Luwru najbogatsze muzeum świata, nakładając na podbite przez siebie państwa kontrybucję w postaci dzieł sztuki, wybieranych przez dyrektora muzeum, Vivanta Denona (jednego z uczestników wyprawy do Egiptu w 1798 r. ). I chociaż epizod napoleoński trwał krótko, a część jego łupów wojennych trzeba było oddać prawowitym właścicielom, w ciągu kolejnych lat kolekcja pałacowa stopniowo rozrastała się.

Dzisiaj Muzeum Luwru przerasta powierzchnią Watykan. Ma 198 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni. Zgromadzono w nim ponad 380 tysięcy dzieł sztuki, z czego zwiedzającym udostępniono 35 tysięcy (a to zaledwie 10% !!!). Reszta zbiorów spoczywa w magazynach i jest wykorzystywana jedynie podczas wystaw czasowych bądź wypożyczana innym placówkom. 
Zakładając, że obejrzenie jednego eksponatu zajmuje 30 sekund, na zobaczenie całej kolekcji Luwru musielibyśmy poświęcić 100 dni!!! Od takich liczb można dostać zawrotu głowy. My mieliśmy 3-4 godziny…
Więcej z maluchami sobie nie wyobrażaliśmy, toteż po przestudiowaniu planu muzeum, wybraliśmy co chcemy zobaczyć, i z biletami wcześniej zakupionymi przez internet, z podnieceniem przekroczyliśmy progi jednego z najświetniejszych przybytków kultury.

Zbiory podzielono na osiem działów i umieszczono w trzech skrzydłach muzeum: Richelieu, Sully i Denon. 
Ruszyliśmy obranym szlakiem. 

Wenus z Milo
 Oglądaliśmy dzieła sztuki greckiej i rzymskiej gdzie do  absolutnych arcydzieł należy rzeźba Wenus z Milo i Nike z Samotraki.

Nike z Samotraki


Kodeks Hammurabiego

W dziale z wykopaliskami z Mezopotamii wszyscy szukaliśmy Kodeksu Hammurabiego – niepozornej płyty
z czarnego bazaltu będącej pierwszym na świecie spisanym kodeksem prawnym – najcenniejszym zabytkiem historii prawa babilońskiego. Po pokonaniu sieci korytarzy, w końcu do niego dotarliśmy.

Skarby starożytnego Egiptu okazały się prawdziwym wyzwaniem, ale z najważniejszych to: spojrzeliśmy w oczy Wielkiemu Sfinksowi z ok. 2000 r. p.n.e., podziwialiśmy niezmącony spokój Siedzącego skryby z Sakkary a także przemykaliśmy wzrokiem po niezliczonej ilości sarkofagów, mumii, papirusów, figurek, posągów, popiersi i statuetek. 





Rzeźby Francji i Włoch – przepiękne, ale obejrzeliśmy je w pędzie, bo już czekały na nas niezwykle bogate apartamenty Napoleona III.

Jego dwór, to OSTATNI wielki dwór jaki oglądała Europa – pełen przepychu, złota i zabaw. 

Pokoje, po których mieliśmy przyjemność przechodzić, urządzono w stylu łączącym w sobie najbardziej spektakularne cechy renesansu, baroku, rokoko i empire. 


Podziwialiśmy intensywną ornamentację, żyrandole uginające się od kryształów, masywne zdobione meble, a nade wszystko wszędzie obecne ZŁOTO, którym komnaty pookrywane były niemal w całości. Purpura i karmazyn przebijały w obiciach mebli i w dywanach. 
Całkiem sympatycznie sobie tam mieszkali.






        Dział malarstwa był przeze mnie najbardziej wyczekiwany. 


        Gdy po pokonaniu kolejnej plątaniny korytarzy wkroczyliśmy do Wielkiej Galerii, nie wiadomo było w jakim porządku podziwiać te wszystkie obrazy. Luwr skrywa 7,5 tysiąca płócien! Tycjan, Rafael, Caravaggio, Delacroix, Rubens, Rembrandt, Bosch i inni najznakomitsi malarze włoscy, niemieccy, flamandzcy, holenderscy i hiszpańscy podpisani są pod dziełami zdobiącymi ściany skrzydła Denona.

Perłą kolekcji jest naturalnie Mona Liza Leonarda da Vinci.

        Trzeba było nie tylko czasu, ale i umiejętności, aby pokonać tłum strzelających zdjęcia Azjatów oraz innych rozentuzjazmowanych turystów, i stanąć oko w oko z najsłynniejszym obrazem na świecie. A wszystko, dla tego tajemniczego uśmiechu…

Nasi towarzysze podróży postanowili w tym momencie zakończyć przechadzkę po Luwrze i odpocząć wraz z naszą Pati w muzealnej kawiarni, ale w swojej uprzejmości dali nam godzinę na obejrzenie tych obrazów, do których jeszcze nie dotarłam. Czas zaczął pędzić jak szalony, bo zobaczyć to jedno, ale znaleźć najpierw konkretne płótna w tym labiryncie sztuki, to zupełnie coś innego.

        Z językiem na brodzie dopadliśmy ostatniego piętra w skrzydle Richelieu, gdzie w blisko 40 salach zgromadzono dzieła z Flandrii, Holandii i Niemiec. To miała być wisienka na torcie. Obrazy największych flamandzkich i holenderskich malarzy, z jakimi spotkałam się podczas trzyletniego pobytu w ich kraju dogłębnie mnie urzekły. Wiele z nich widziałam już w muzeach w Amsterdamie, w Hadze czy w Rotterdamie. Dopełnieniem miała być kolekcja znajdująca się w Luwrze. A tu… Niestety. Dział zamknięty! Przez chwilę to do mnie nie docierało. Jak ZAMKNIĘTY??!!!
Nie można było zamknąć jakiegoś pomniejszego działu ze starymi kamlotami czy mniej interesującymi pokruszonymi skorupkami? Są tu dziesiątki sal i korytarzy! Dlaczego właśnie malarstwo północne?! 

         Zaklęłam siarczyście, ale głową muru przebić nie mogłam. Godzina i tak była późna.

        Opuściliśmy Luwr pozostając pod dużym wrażeniem tego muzeum. Z pewnością jest to  doskonałe miejsce do odkrywania sztuki i kultury różnych stron świata. Niesamowicie różnorodne i bogate w eksponaty, skłania do kolejnych wizyt w swoich podwojach.
 

Niestety, odnotowaliśmy jeden duży minus: opisy wszystkich zgromadzonych tam antyków, sporządzone są tylko po francusku. Jeśli ktoś nie włada tym językiem, w dodatku podziwia zbiory bez przewodnika (chociażby nawet w wersji audio), to pozostaje w mało komfortowej sytuacji…


Podobny obraz



Nadeszła pora na obiad. Nie zabraliśmy w tym dniu kanapek, decydując się spróbować miejscowej kuchni. Żeby poczuć prawdziwy francuski smak i klimat, całe popołudnie, łącznie ze spożyciem posiłku, zaplanowaliśmy w najpiękniejszej dzielnicy Paryża, noszącej taką samą nazwę jak wzgórze, na którym jest położona – Montmartre.

Przez cały wiek XIX, malownicze, swobodne życie w tym miejscu było magnesem dla całej paryskiej bohemy. Inspiracji szukali tam nie tylko artyści tacy jak Pissarro, Sisley, Cezanne, Toulouse-Lautrec, Renoir, Picasso, Degas, van Gogh czy Gauguin, ale również ludzie pióra jak Paul Verlaine czy Artur Rimbaud. Kluby muzyczne, kawiarnie i pierwsze powstałe tam kabarety, przyciągały spragnioną zabawy i nocnych uciech cyganerię. Swoje piosenki śpiewała w tym królestwie rozrywek Edith Piaf, a przepełnionymi erotyzmem tańcami i kostiumami szokowała publiczność Josephine Baker.

Na jeden z trafniejszych opisów dzielnicy artystów w Paryżu, natknęłam się w książce Małgorzatay Gutowskiej-Adamczyk – „Podróż do miasta świateł”: 



Cóż więcej dodać...

Duch dawnych czasów do dzisiaj jest tu wszechobecny. Może właśnie dlatego legenda tego miejsca jest wciąż żywa i nieznużeni wędrowcy ciągle przemierzają uliczki Montmartru.

        Jak wspomniałam, dzielnica leży na wzgórzu, a zatem trzeba się tam trochę powspinać, niezależnie od tego, gdzie rozpoczyna się zwiedzanie. My zaczęliśmy od miejsca, w którym są „najlepsze kasztany w Paryżu”, czyli na Placu Pigalle. 

     Posuwając się ruchliwym bulwarem szukaliśmy restauracji, gdzie można byłoby zdegustować lokalnych specjałów. Niestety, ku naszemu zdziwieniu wszędzie były raczej kawiarnie, a jedzenie obiadowe oferowane tylko w postaci fast foodów. 

        W końcu wypatrzyliśmy znajome słowo „bistro” i nie oglądając się już na nic popędziliśmy głodni w jego kierunku. 
        Bistro/bar „L’Ecrin” przyjęło nas miło i już niebawem spożywaliśmy ciepłe lub w miarę ciepłe, i całkiem smaczne potrawy. Nie były może one typowo francuskie, bo nikt z nas nie miał ochoty na mule, żaby czy ślimaki, ale pobyt we francuskiej jadłodajni odhaczyliśmy.

Z pełnymi brzuchami, leniwie poczłapaliśmy krętymi uliczkami w górę dzielnicy.

Już na uroczym Placu des Abbesses – karuzela dla najmłodszych zmusiła nas do pierwszego przystanku.


 
         Kontynuując spacer, mijaliśmy stare kamieniczki, nierzadko upamiętniające na wmurowanych tablicach nazwiska dawnych sławnych lokatorów. Zaglądaliśmy w okna kolorowych kafejek, w których odpoczywali przechodnie - zajęci rozmową lub obserwujący malownicze skwerki. 



 Sprzedawcy oferowali swoje towary, a współcześni artyści zachęcali do kupna pejzaży lub portretu.




        Na Placu Tertre najbardziej można było poczuć dawny klimat artystycznego świata. Ileż pamiątek, ileż obrazów zachęcało, aby zanurzyć się w zakamarki barwnego targu. 


    
        Tymczasem większość członków naszej małej wycieczki, wydając się być całkowicie obojętną na tradycję cygańskiej fantazji Montmartre’u, nieugięcie parła do przodu...  
        Fakt, że nad wzgórzem zaczęły gromadzić się deszczowe chmury.

Bazylika du Sacre-Coeur
        Gdy doszliśmy do Bazyliki Serca Jezusowego (Bazyliki du Sacre-Coeur), niebo było prawie czarne i wróżyło raczej armagedon niż możliwość doświadczenia przez nas niezapomnianych chwil związanych z bajeczną panoramą rozciągającą się z tarasu przed świątynią. Byliśmy w najwyżej położonym punkcie Paryża, a zatem łatwo sobie wyobrazić widok, jaki mieliśmy przed oczyma.



       W czasie pogodnego dnia, można siedzieć na usytuowanych tam schodach i zapewne godzinami  gapić się na miasto. Niestety podczas naszego pobytu, pogoda była bezlitosna. Cały Paryż w dole przesłonił złowrogi cień. Było zimno, wiało i w dodatku zaczynało padać…

Co za niefart!!!

        Weszliśmy do wnętrza bazyliki, której wyniosła biała sylwetka stanowi nierozerwalną część paryskiego krajobrazu. Swój kolor zawdzięcza kamieniu wapiennemu, z którego jest zbudowana, a który pod wpływem powietrza i deszczu wydziela bielący mury kalcyt.
 
Świątynia została dedykowana Sercu Jezusa, na znak ufności i wiary w miłość Boga do ludzi.
      Od 125 lat przez 24 godziny na dobę z Bazylice odbywa się Adoracja Najświętszego Sakramentu.

        Wewnątrz, od razu wzrok nasz przykuły przepiękne mozaiki. Szczególnie ta na sklepieniu prezbiterium, przedstawiająca oddanie Francji Najświętszemu Sercu Jezusa, była nad wyraz okazała



Obejrzeliśmy wnętrze kościoła i udaliśmy się w drogę powrotną.






Moulin de la Galette
 

Zmęczona już wycieczka chciała jak najszybciej wracać, więc moja nadzieja na odszukanie innych historycznych miejsc na Montmartrze legła w gruzach.


Z długiej Rue Lepic, na której mieszkał pod nr 54 wraz z bratem Vincent van Gogh (gdzie niestety nie dotarłam), zboczyliśmy przy Moulin de la Galette w najbliższą prostą prowadzącą do metra. Wyszliśmy na Placu Blanche łączącym się z Bulwarem Clichy. 


Stoi tam młyn, któremu ani razu nie zdarzyło się mleć zboża na mąkę. To Moulin Rouge (Czerwony Młyn), gdzie od 1889 r. oklaskiwano Louise Weber, zwaną „La Goulue” – twórczynię kankana. Do dzisiaj tradycję tych spektakli podtrzymuje miejscowa rewia. W XIX w. był to jeden z wielu klubów na Montmartrze, ale dopiero Toulouse-Lautrec rozsławił go na cały świat, umieszczając na swoich obrazach tancerki i barwne, nocne życie tego miejsca.

Tam zakończyliśmy trzeci dzień wędrówki.

Zmęczenie się nasilało, ale apogeum miało dopiero nastąpić…

Galeria z dnia III














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz