Dzień 4


28.04.2016
 Muzeum d’Orsay, Ogród Luksemburski, Dzielnica Łacińska, Panteon, Sorbona, Katedra Notre-Dame, Plac Hotel-de-Ville, Centrum Pompidou


Ciąg dalszy wielkiej sztuki. 
Po wcześniejszym, szalonym pędzie przez Luwr, dnia czwartego przyszedł czas na smakowanie arcydzieł światowego malarstwa i rzeźby w mniejszym, i tym samym trochę bardziej kameralnym muzeum. Obraliśmy zatem azymut na Muzeum d’Orsay.


W tym samym czasie, nasza zaprzyjaźniona rodzinka udała się do znajdującego się po sąsiedzku olbrzymiego kompleksu jakim jest Pałac Inwalidów, w którym mieści się jedna z najbogatszych na świecie kolekcja eksponatów o tematyce wojskowej. Oprócz Muzeum Armii, Muzeum Map
i Makiet, Muzeum Orderu Wyzwolenia i w ogóle wszelkiego rodzaju oręża – majestatu temu miejsca przydaje sarkofag z czerwonego porfiru, w którym spoczywają zwłoki Napoleona Bonaparte.
Też chętnie zerknęłabym na pomnik ku chwale „małego kaprala”, ale nie sposób być w dwóch miejscach jednocześnie…
Muzeum d’Orsay link do zdjęcia

Nasza familia miała 3,5 godziny, aby poznać skarby zgromadzone w budynku… starego dworca kolejowego. Tak, tak. Pod koniec XIX w. wybudowano nad brzegiem Sekwany, wytworny dworzec, ale gdy w niedługim czasie elektryfikacja kolei umożliwiła wypuszczanie na tory coraz dłuższych pociągów, perony na dworcu stały się zbyt krótkie i blisko 40 lat od inauguracji, zakończyła się kariera tej instytucji. 
        Po przebudowie, dworzec stał się jednym z najciekawszych pod względem wystroju muzeum w Paryżu. 
 
Kiedyś dworzec                                                  Dziś muzeum            link do zdjęcia


Zbiory jakie skrywa – w mojej ocenie – fantastyczne! Byłam oczarowana tyloma płótnami najwybitniejszych artystów w jednym miejscu. Chodziliśmy po salach położonych równolegle do głównej galerii. Żadna fotografia czy reprodukcja nie odda obcowania z oryginałem obrazu.
W d’Orsay jest ich ogrom i są przepiękne, w szczególności moi ukochani Impresjoniści i Postimpresjoniści: Cezanne, Sisley, Renoir, Pissarro, Monet, Degas, Manet, Bernard, Gauguin, Signac, Seurat, Toulouse-Lautrec i oczywiście król słoneczników – Vincent van Gogh.


  

        Rzeźby stojące w całym muzeum, może nie dorównują rozmachowi tym z Luwru, ale zachwycają realizmem i zmysłowością. Meble z okresu secesji wzbudziłyby zazdrość niejednego dekoratora wnętrz.




             Im dalej się posuwaliśmy, tym czas szybciej płynął. Muzeum okazało się większe niż oceniałam.

Gdy zostało pół godziny do wyjścia, a cały jeden ciąg sal nie obejrzany, Paweł spasował i usiadł z dziećmi na ławce. Porwałam zatem aparat i sama pobiegłam odnaleźć płótna, o których wcześniej czytałam i wiedziałam, że na pewno są w tym miejscu.

Nie znalazłam Olimpii Maneta i Matki Whistlera, której zupełnie nową twarz przydaje filmowy Jaś Fasola. Natknęłam się jednakoż na dzieło niejakiego Gustawa Courbeta. Artysta był przedstawicielem realizmu - ruchu zrywającego z akademizmem w sztuce i głoszącego hasło wierności naturze. Liczne jego prace były przyczyną skandali – jak doczytałam w przewodniku, lecz to, co zobaczyłam na ścianie, musiało w istocie szokować w XIX w. Prowokujący „Początek świata” (tu zobaczycie ten obraz: Origine du monde), zatrzymał mnie na parę chwil w sali gdzie był eksponowany, ale po ocknięciu się z zadumy nad zadziwiającą trafnością tytułu - pognałam dalej.

Przed muzeum czekali już nasi towarzysze podróży. Lunch – bagieteczki z szynką i serem zaplanowaliśmy skonsumować w Ogrodzie Luksemburskim (Jardin du Luxemburg), do którego dotarliśmy po trosze metrem, a po trosze – pieszo.

Gdy przekroczyliśmy bramy tej zielonej oazy, dzieci od razu wypatrzyły plac zabaw – duży, kolorowy i bajecznie urządzony – coś miłego dla każdego. Marcelinka akurat spała, ale Pati i Tymuś w locie pochłonęli kanapki i pocwałowali jak koniki pohasać się na drabinkach, huśtawkach, linkach i zjeżdżalniach.

         W tym czasie, starsi uczestnicy wycieczki skwapliwie skorzystali z okazji i przytulili pupy, a nawet głowy do parkowych krzesełek. Trochę kilometrów mieliśmy już za sobą po przemierzeniu muzealnych przestrzeni, więc każda regeneracja była w tym dniu na wagę złota.

Pół godziny rozrywki i trzeba było ruszać dalej. A byliśmy w pięknym miejscu - Ogród Luksemburski jest największym parkiem miejskim w Paryżu. Jego historia sięga początku XVII wieku, gdy na życzenie Marii Medycejskiej powstał pałac wraz z ogrodami. Podobno miał jej przypominać ten z rodzinnej Florencji.

Przed okazałą rezydencją panuje faktycznie iście włoska atmosfera.
W sąsiedztwie kwiatowych klombów stoją egzotyczne palmy i wielkie kamienne gazony. Zastygłe w posągach postacie ludzi i zwierząt spoglądają na spacerowiczów.

        Największego jednak czaru temu miejscu przydaje ośmiokątna sadzawka, będąca od wieków świadkiem pięknej, tradycyjnej zabawy, która przetrwała do dziś
w niezmienionej formie. Chodzi mianowicie o drewniane żaglówki, puszczane przez dzieci na wodzie. I nie są to szybkie, zdalnie sterowane motorówki, a zwykłe drewniane stateczki z pięknymi żaglami – takie jak sto lat temu.



Dzieci bawiące się w Ogrodzie Luksemburskim w 1913 r. link
Dzieci bawiące się dzisiaj

















        W momencie, gdy łódeczki znalazły się w polu widzenia Tymka, chłopak po prostu oszalał. Nie było opcji, aby on sam nie stał się uczestnikiem takiej uciechy. Patrycja również zdradzała zainteresowanie powyżej przeciętnej. Już po chwili, większość mojej rodziny biegła z podekscytowaniem do sadzawki, z wypożyczoną żaglówką w barwach „Nowej Zelandii” (tylko dlatego, że „Polska” już pływała). 



Trochę to trwało, bo stateczek popchnięty długaśnym kijem kierował się zazwyczaj na przeciwległy brzeg sadzawki, a wówczas Tymek, Pati i Paweł ruszali pędem za nią, tyle, że dookoła akwenu. 
     To była wyśmienita zabawa, ale wskazówki zegara przesuwały się nieubłaganie… Rzuciwszy jeszcze okiem na przepiękną Fontannę Medyceuszy opuściliśmy cudny ogród.




        Nadszedł czas na Dzielnicę Łacińską, która szczyci się mianem uniwersyteckiego centrum stolicy. Historia jej nazwy wywodzi się z czasów, kiedy to studenci i profesorowie posługiwali się tylko językiem łacińskim. Sercem tego miejsca jest Sorbona, jedna z najsłynniejszych i najbardziej cenionych uczelni na świecie. To właśnie z jej murami przez większość swojego życia była związana nasza sławna rodaczka – Maria Skłodowska-Curie.

Tutaj studiowała i tutaj rozwinęła swoją karierę naukową, a każdy wie, że naukowcem była genialnym. Pozostaje jedyną kobietą, która dwukrotnie otrzymała Nagrodę Nobla, a także jedynym uczonym w historii, uhonorowanym tą nagrodą w dwóch różnych dziedzinach nauk przyrodniczych: fizyki i chemii. Jej dzieło kontynuowała córka Irena ze swoim mężem –Fredericem Joliotem – również laureatami Nagrody Nobla. Co za rodzina!


Na parterze dawnego Instytutu Radowego, założonego z inicjatywy noblistki, mieści się małe muzeum – Muzeum Curie. Nie mogliśmy odmówić sobie wstąpienia do niego, tym bardziej, że Pati wielokrotnie uczyła się w szkole o tej sławnej Polce. Przeczytała nawet o niej książkę.

W muzeum znaleźć można nie tylko zdjęcia, krótkie filmy i urządzenia, za pomocą których Państwo Curie odkryli rad i badali zjawisko naturalnej radioaktywności. Zajrzeć można też do laboratorium chemicznego Skłodowskiej oraz jej gabinetu, gdzie pracowała. Najbardziej niesamowitym eksponatem jest karta z notatkami z 1902 r. z pismem Marii i Piotra. Ta karta – umieszczona w specjalnej gablocie – ciągle wydziela promieniowanie!


Po przyjrzeniu się pamiątkom po Państwu Curie, udaliśmy się do miejsca ich pochówku – miejsca, gdzie spoczywają prochy największych i najbardziej zasłużonych ludzi dla Francji – do paryskiego Panteonu. Maria Skłodowska-Curie jest jedyną kobietą, która spoczęła tam w dowód uznania zasług na polu naukowym.  

Panteon okazał się być majestatyczną budowlą z ogromną kopułą, której rozmach najlepiej oglądać z pewnej odległości. Gmaszysko jest piękne, jak przystoi na pomnik ku chwale wybitnych osobistości danego narodu.   

Wycieczka, już lekko stękająca, bez aplauzu przyjęła propozycję zakupienia biletu do mauzoleum. Jako że jednak sprzeciwu nikt zdecydowanie nie zgłosił, po odstaniu kilku minut w kolejce, przekroczyliśmy próg świątyni sławy. 

          Przy oglądaniu pysznego wnętrza – przepięknych  polichromii, rzeźb i mozaiek, zwróciliśmy uwagę na zrekonstruowane doświadczenie niejakiego Leona Foucaulta z połowy XIX w. Otóż pod kopułą zawieszono wahadło (kulę o wadze 28 kg.) na żelaznej 67- metrowej linie, które puszczone w ruch odchylało się od płaszczyzny wahań. Ni mniej ni więcej – dowód na ruch obrotowy ziemi oraz na jej kulistość. Fajna sprawa.

W końcu zeszliśmy do krypty. Na nagrobkach Marii i Piotra Curie znaleźliśmy polskie akcenty i kwiaty. Nieco dalej, mogliśmy pochylić czoło przy mogiłach innych sławnych ludzi: Rousseau, Woltera, Wiktora Hugo, Emila Zoli, Aleksandra Dumasa czy twórcy pisma dla niewidomych – Braille’a.



Opuściliśmy Panteon w pięknym popołudniowym słońcu, które towarzyszyło nam w drodze do Placu Sorbony, a dalej przez Bulwar Saint Germain na wyspę La Cite. Zbliżając się do Sekwany, już z daleka oczom naszym ukazała się budowla bardzo ważna dla wszystkich paryżan. Świadek radości i najmroczniejszych chwil historii stolicy Francji, niewyczerpane źródło inspiracji malarskich i literackich, jednym słowem prawdziwy żyjący mit – Katedra Notre-Dame.



Miliony wiernych (lub niewierzących…), dawniej pielgrzymów, dziś turystów, przybywa przez cały rok do tej wielkiej świątyni, bo jest ona nie tylko jednym z najdoskonalszych dzieł wczesnego gotyku, ale również jednym z najbardziej znanych i rozpoznawalnych zabytków na świecie. Piękno i misterność zdobień katedry, jej witraże – są wręcz niemożliwe do opisania w prostych słowach tym bardziej, że dzieło to tworzyli prości ludzie przeszło siedem wieków temu. 

Należy pamiętać, że przeciętny człowiek w średniowieczu nie umiał czytać i pisać. Jego księgą była architektura przemawiająca setkami scen wykutych w kamieniu. Taka jest właśnie Notre-Dame.

Tajemniczości dodają jej demoniczne chimery – pół ludzie, pół zwierzęta, mające chronić przed złem. Patrzą na nas z balustrady okalającej całą świątynię. Na pierwszy rzut oka trudno je dostrzec stojąc na placu przed katedrą. Maszkarony doskonale wtapiają się w kamienną budowlę, a jednak dzięki legendarnemu „Dzwonnikowi z Notre-Dame” Wiktora Hugo, zna je cały świat.

Obok chimer, są jeszcze równie słynne kamienne gargulce, odprowadzające wodę deszczową jak najdalej od murów świątyni. Wieńczące rynny formy fantastycznych zwierząt to oryginalny element charakterystyczny dla gotyku. Aby przyjrzeć się im bliżej, trzeba pokonać kilkaset kamiennych schodów jednej z wież.

Nam się to nie udało, chociaż było w planie. Nie śmiałam nawet proponować takiej wspinaczki trojgu zmęczonym dorosłym, ledwo ciągnącej, ale bardzo dzielnej Patrycji (która tylko czasami odpoczywała w wózku Tymka) i dwóm brykającym maluchom.

Ograniczyliśmy się tylko do obejrzenia wnętrza wspaniałego kościoła. 
        Po przyzwyczajeniu oczu do panującego tam półmroku, zadarliśmy głowy wysoko w górę. Rozmiar tego zabytku jest imponujący. Podkreślają to ogromne filary wspierające wieże. Najpiękniejsze ozdoby to witraże, a wśród nich rozety – chyba największe arcydzieła sztuki chrześcijańskiej. 


 
        Majstersztykiem rzeźbiarskim są drewniane stale w prezbiterium, a zastygłe w kamieniu postacie nie pozwalają przejść obojętnie, chociażby znajdująca się w ołtarzu Pieta czy pochodząca z XIV w., najcenniejsza figura w świątyni – patronka kościoła – Notre Dame de Paris.

Nie sposób opisać każdego detalu znajdującego się wewnątrz katedry. Nie wszystkie też zapewne widzieliśmy, czy zwróciliśmy na nie uwagę.


Był wieczór, wycieczka ledwo powłóczyła nogami, a jeszcze nie byliśmy u kresu wędrówki.

        Rzucając ostatnie pożegnalne spojrzenia kamiennym gargulcom, przeszliśmy przez most d’Arcole, aby na Placu Hotel-de-Ville na ułamek sekundy zatrzymać się przed neorenesansową, nad wyraz udaną rekonstrukcją ratusza – „pałacem wszelkich rewolucji, miejscem, w którym łączą się wszystkie uczucia narodu”. Naprawdę okazały magistracik.


















        W końcu, już tylko jedna prosta dzieliła nas od ostatniego punktu programu w dniu czwartym. Doczłapaliśmy do Centrum Pompidou.


        Stalowy szkielet, szklane ściany i żywe barwy różnego rodzaju instalacji zamontowanych na zewnątrz awangardowej konstrukcji, nie były w stanie żadną miarą poruszyć wykończonych turystów mojej małej grupy. Widzieli, odhaczyli, opinii pochlebnych „budynek z rurami” nie zebrał.



        Wszyscy chcieli już tylko wracać do kwatery. 

Galeria z dnia IV

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz